w kobiałkach, koszach i koszyczkach…

Ani listopadowe poranne mgły, ani coraz szybciej zapadający zmierzch, ani wiatr smagający policzki, ani zimne, wilgotne powietrze, ani nawet siąpiący deszcz nie są w stanie przeszkodzić mi w codziennej krzątaninie w szykującym się do zimowego snu ogrodzie. Nie są w stanie także zatrzymać mnie w wędrówkach po ozimych polach, bagnistych łąkach i pachnących igliwiem lasach Pojezierza. Z każdej eskapady, krótszej czy dłuższej, mniej czy bardziej ekscytującej przynoszę pełne kieszenie szyszek i żołędzi, przynoszę kosze przelewających się naręczy suchych roślin i ziół, namiastkę ostatnich kwitnących jeszcze kwiatów w ogrodzie, przynoszę kosze opadłych liści i innych leśnych skarbów. A w każdym z nich dostrzegam coś interesującego… kruchość, kolor, kształt, fakturę, zagubiony promień słońca, niesłychaną wolę życia,  niedoskonałość, nieuchronność   przemijania…